czwartek, 20 grudnia 2012

Kambodża po raz pierwszy

O nalewce i dwóch takich, co...

Nalewka z piersiówki powoli straszy pustką, ale nic - postanowiliśmy naskrobać parę słów o pierwszym dniu spędzonym w Kambodży i drodze tutaj, czyli do Siem Ream, miejscu, które większości ludzi pewnie niewiele mówi. Nam również niewiele by mówiło, gdyby nie fakt, że przygotowując podróż dowiedzieliśmy się, że to właśnie nieopodal tego miasteczka znajduje się słynny kompleks świątynny z Angor Wat w roli głównej.

Ale po kolei - mimo iż uliczny gwar, zapach grillowanych kalmarów, ośmiorniczek i mięsa z krokodyla nie daje się skupić. Jeżeli dołożyć do tego gwar ulicy, nomen omen zwanej Pub Street, to tylko kolejny łyk wiśniówki dodaje nam motywacji do skupienia myśli na odtworzeniu wydarzeń z ostatnich dni.

Owoce morza prosto z ulicznego grilla :)

Na warszawskim Okęciu pojawiliśmy się 19. grudnia około godziny 13:00 - gdy dotarliśmy do pierwszego miejsca spoczynku w Kambodży była 23:45 (20. grudnia) czasu miejscowego, czyli w Polsce 16:45, czyli podróż trwała bagatela 28 godzin. Głodnych i zmęczonych przywitały składające przydrożne stragany z grillowanym jedzeniem. Na szczęście załapaliśmy się na nudle z zielonym curry, pieczonego ziemniaka i warzywa z grillowaną żabą :) Uff :)

Parę praktycznych słów o tym jak dostać się z Bangkoku do Kambodży

Z lotniska w Bangkoku (BKK) do przejścia granicznego w Aranya (po stronie kambodżańskiej Poi Pet) postanowiliśmy dojechać autobusem. W tym celu z lotniska udaliśmy się bezpłatnym shuttle bus (odjeżdża z poziomu 1 - trzeba zjechać jedno piętro niżej i wyjść z lotniska w lewo, bus oznaczony literą A). Dojechawszy na dworzec dowiedzieliśmy się od pani w okienku z informacją (nota bene informacja praktycznie nie mówi po angielsku), że najbliższy autobus odjeżdża o 17:10. Biorąc pod uwagę, że granicę zamykają o 20:00 a autobus jedzie około 3-4 godzin do granicy sytuacja nie zrobiła się wesoła. Tym bardziej, że zgodnie z planem mieliśmy przemęczyć się pierwszego dnia aż do Siem Ream, aby na kolejny dzień zwiedzić świątynie Angkoru. Na nasze szczęście inna miła kobieta nieco lepszą angielszczyzną powiedziała, że może nam pomóc i wskazała busa, który zawiezie nas do miasteczka Chachengsao (około godziny drogi) i stamtąd będziemy mieli połączenie do granicy. Nie wiem, co spowodowało szybką decyzję, ale zgodziliśmy się i faktycznie za około godzinę siedzieliśmy na dworcu wcinając pieczone kalmary w mega ostrym sosie - pycha :) Ponieważ kalamary to niewielka przekąska udaliśmy się na spacer i trafiliśmy do takie wielkiej hali targowej, gdzie już absolutnie nikt nie mówił po angielsku i zamówiliśmy obiad wskazując palcem co chcemy :) Ryż z pieczonym mięskiem z ,,, (a czy to ważne ;) okraszony sosem rybnym z papryczkami chilli był pyszny.

Dojechawszy do Aranya (130 bathów od głowy) musieliśmy wziąć tuk tuka (taki motor z naczepą na dwóch turystów płacących w dolarach :) i po około 10 minutach jazdy dotarliśmy do granicy. Po drodze pani kierowca nie omieszkała zawieźć nas do swojego znajomego, który z uporem twierdził, że dzisiaj o tej porze granica już jest zamknięta i tylko on może nam pomóc. Nauczeni doświadczeniem z poprzednich wojaży grzecznie, stanowczo i z rozbrajającym ;) uśmiechem odmawialiśmy na tyle skutecznie, że pani wreszcie odjechała z nami w kierunku granicy, pozostawiając naszego niedoszłego wybawiciela z jednym dobrym uczynkiem mniej tego dnia :)

Po przekroczeniu tajlandzkiej granicy, pojawili się kolejny pomocnicy, którzy twierdzili, że z pewnością potrzebujemy ich pomocy w zamian za niewielką opłatą w twardej walucie. Idąc uparcie przed siebie, pytając czasem miłych panów policjantów o drogę dotarliśmy do punkty Visa on arrival :) Hura :)

Cennik wywieszony oficjalnie mówił o opłacie wizowej w wysokości 20$ za głowę, Ten nieoficjalny, napisany na szybko długopisem na kratkowanej kartce A4 mówiło dodatkowej opłacie 100 bathów  (waluta Tajlandii czyli na nasze 10 zł), Ponieważ do zamknięcia granicy pozostało 15 minut dalsze dyskusje nie miały sensu. Na szczęście mieliśmy z Polski zdjęcie paszportowe, dzięki czemu uniknęliśmy kolejny opłat :)

Po wyjściu z budynku z wizą udaliśmy się w prawo i po kilkunastu metrach pojawił się kolejny budynek, w którym trzeba było wypisać kolejny formularz, zrobić kolejne zdjęcie, dać sobie zeskanować wszystkie palce u rąk (mister left hand and right hand. no no no. first left hand, than right hand :) W tym momencie była 19:55. Jeszcze Kama - pan w okienku spojrzał na zegarek i darował sobie resztę formalności ze skanowaniem palców; zrobił jej tylko fotkę, pewnie ze względu na szczery uśmiech :) Uff, zdążyliśmy. Jesteśmy legalnie w Kambodży.

Siem Reap wita

Od około 18:30 było już ciemno. O godzinie 20:00 doszedł do tego strach, że oprócz naganiaczy na taksówkę, która miała zawieść nas jakieś 130 km za sporą kasę, nie spotkamy żadnego rozsądnego transportu i będziemy musieli spędzić noc w Poi Pot. Pewnie jest to fajne miasteczko za dnia, ale teraz nie było w głowie rozmyślać na ten temat. Po przekroczeniu bramy z pięcioma wieżami (później dowiedzieliśmy się, że był to słynny Angkor Wat), ruszyliśmy w dół głównej ulicy pytając o transport każdego napotkanego agenta, który na szyldzie miał zdjęcie autobusu :) Po jakiś 15 minutach marszu, tracąc nadzieję acz zachowując ostatnie resztki spokoju trafiliśmy na agenta, który za 9$ wsadził nas o 21:20 w autobus, który dowiózł nas szczęśliwie do Siem Reap.

Była 23:40, gdy głodni i zmęczeni zaczęliśmy szukać noclegu i czegoś do jedzenia. Trafiliśmy na Pub Street :) i tam do Molly Mallone's, w który miłe dziewczyny dały nam dwójkę za 25$ - nieco drogo, ale w tym momencie było nam to obojętne :) Rano dowiedzieliśmy się, że to cena z pysznym śniadaniem, więc humor nam się trochę poprawił, tym bardziej, że grillowana żaba i wieczorna wiśniówka w połączeniu z ciemym piwem o dumnej nazwie Angkor sprawiły, że wieczór zakończył się miło ;) A do tego dzisiaj odkryliśmy darmowe WIFI, więc jest dobrze :)


O moja Angelino...

Odespawszy trudny podróży o 10:00 ruszyliśmy tuk tukiem do Angor Wat. (3$). Bilet wstępu (jednodniowy) kosztuje 20$ od głowy, więc warto przewidzieć go w dziennym budżecie :) Warto go również zachować, gdyż był to nasz pierwszy w życiu bilet z nadrukowanym zdjęciem turysty :)

A o tym, co zobaczyliśmy w miejscu, w którym znak swojej wielkości pozostawiła cywilizacja porównywana przez niektórych do Babilonu, a nawet Lara Croft (czyli Angelina Jolie), napiszemy już jutro.

A czas oczekiwania niech Wam osłodzi zdobiony ogon smoka :)

Ogon smoka u wejścia do Angkor Wat. W tle autobus z chińskimi turystami :)))


3 komentarze:

  1. Wspaniałe!!!Dokładnie jakbym tam był z Wami!!!Znakomicie napisane!!!Super!!!

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki Kochani! Dobrej dalszej drogi! ♥♥♥

    OdpowiedzUsuń
  3. to nie smok tylko siedmioglowy waz Naga :D
    przepraszam ale nie moglam sie powstrzymac :)

    OdpowiedzUsuń