poniedziałek, 24 grudnia 2012

Wietnam - Sajgon i wigilia w Dolinie Mekongu

Autobus sypialny z Phnom Penh do Sajgonu.

Kamyk i jego suszące się owoce lotosu.

Do Sajgonu dotarliśmy nieco przed południem. Wysadzono nas w pobliżu dworca Cong Vien. Początkowo poszliśmy do agenta zapytać o cenę dowozu do jednego z miasteczek w dolinie Mekongu, Vinh Long. Cena w okolicach 25$ wydała się nam dużo zawyżona, a że sprzedawca upierał się, że mamy przecież wigilię i stąd ceny muszą być wyższe, poszliśmy szukać innej możliwości dojazdu.

Chcieliśmy dojechać tam tak, jak robią to lokalni mieszkańcy. Poszliśmy zatem popytać na dworcu, ale tutaj absolutnie NIKT nie mówił słowa po angielsku. Udało się nam uzyskać jednak kluczową rzecz - mapę połączeń autobusowych w Sajgonie. Istny sajgon... :) Z przewodnika dowiedzieliśmy się, że autobusy do Vinh Long odjeżdżają z dworca Mien Tay. Na szczęście był na mapie - wsiedliśmy do autobus 102 i za ćwierć dolara ruszyliśmy w drogę. Z Mien Tay był oczywiście autobus do Vinh Long i za kolejne 3 dolary dojechaliśmy do celu - wreszcie coś zaoszczędziliśmy i to całe 18$ :) Byliśmy z siebie dumni.

Lokalny autobus - odpowiednik naszego PKS'u :)

Po drodze na straganie kupiliśmy kilogram owoców liczi, które osłodziły nam wigilijny wieczór.

Podróż trwała 4h, tak że w efekcie na miejsce dojechaliśmy, gdy zaczęło się ściemniać. Oczywiście znowu wysadzili nas na dworcu całe 5 kilometrów od centrum miasta. Robiło się ciemno, nikt nie mówił po angielsku. Jakoś udało się nam uzyskać kierunek, w którym powinniśmy iść, aby dotrzeć do łodzi, które miały nas zabrać na wyspę. Zero turystów, zero jakiś znaków, które pozwoliłyby nam oszacować, gdzie jesteśmy, żadnej mapy...

Wtedy nie wiadomo skąd, pojawiła się kobieta, która zaoferowała nam pokój na wyspie z kolacją i śniadaniem oraz pięciogodzinną wycieczką łodzią za 22$ od osoby (pokój z kolacją i śniadaniem - 12$, łódź 10$). Zgodziliśmy się na pokój (łódź wzięliśmy również nieco później, gdyż cena była konkurencyjna). I tym sposobem trafiliśmy na wyspę, na której spędziliśmy Wigilię, delektując się pyszną rybą i relaksując na hamakach, popijając pyszną nalewkę od teścia (i taty :)

Na kolację była pyszna ryba, sajgonki. Obok leżał płat ryżowy, który moczyło się w wodzie, kładło na niego rybę, makaron ryżowy, ogórka i miętę, zawijało a następnie moczyło w sosie rybnym z papryczkami chilli - PYCHOTA :) Do tego gospodarz serwował kurczaka z curry z imbirem, ryż, gotowane warzywa w rosołowym sosie oraz zupa rybna w warzywami.


Relaks na hamaku :)

Kolacja wigilijna.


Pierwszy kęs.


Dla Skarbucha w prezencie ... Kamyk :)

Dla Kamyka też ... kamyk :)

Uuuuuu pycha - liczi :)

Kamyk  z płatem ryżowym na samodzielne sajgonki :)


niedziela, 23 grudnia 2012

Kambodża - Phnom Penh, czyli spotkanie z śladami Czerwonych Khmerów

Kierowca tuk tuka był tak uprzejmy, że kupił nam maski na nos i usta :)

Pola śmierci koło Phnom Penh

Do Phnom Penh przyjechaliśmy przede wszystkim zobaczyć świadectwa tragicznej historii Kambodży za rządów Czerwonych Khmerów pod kierownictwem Pol Pota. W latach 70-tych po objęciu rządów Czerwoni Khmerzy zaczęli realizować politykę powrotu ludzi na wieś, wysiedlając całe miasta i wybijając wszystkich, którzy nie byli chłopami. Jednym z takich "testów" na bycie chłopem, była umiejętność wdrapania się na palmę. Kto się wdrapał, ten miał szansę żyć. Kto nie potrafił, trafiał na jedno z licznych pól śmierci, o których napiszemy nieco później. Podobnie miała się sprawa z okularami - kto je nosił, był intelektualistą, bo wzrok stracił najpewniej przez czytanie książek (czyli Skarbuch poszedłby na pierwszy odstrzał, gdyby przebywał w Kambodży w tamtym czasie).

Dodatkowo propaganda Khmerów docierała do rodaków zamieszkałych w tamtym czasie poza granicami kraju. Ci często odpowiadali pozytywnie na wezwanie powrotu i wspólnej odbudowy Kambodży. Wracali najczęściej uczeni, ekonomiści, artyści...

Pomijając wielką ideologię, jednym z celów było napełnienie przymusowych obozów pracy robotnikami, którzy w nieludzkich warunkach pracowali od wschodu słońca do późnej nocy. Kto pracował mniej wydajnie, temu zmniejszano porcję ryżu z 70 gram dziennie na 35 gram... Jak się nie poprawił, rację ponownie zmniejszano. Czym to się kończyło, nietrudno się domyślić.

Pola śmierci, rozrzucone po całym kraju, cechowała brutalność i prymitywizm zabijania. Nie używano kul, gdyż te były zbyt drogie. Ofiary przyprowadzano skute łańcuchami nad przygotowane doły i zabijano je, bijąc kijami bambusowymi, motykami i innymi narzędziami, używanymi na co dzień w rolnictwie. Dzieci zabijano trzymając je za nóżki i uderzając głową kilka razy o drzewo. Jedno z takich drzew widzieliśmy. Tragiczny widok. Dzieci zabijano, aby nie wyrosły na mścicieli swoich rodziców...

Na jednym z drzew zawieszone były głośniki, z których wydobywały się dźwięki pieśni patriotycznych. Miały one spełnić dwa zadania: oprawców zachęcić do jeszcze wydajniejszej pracy, a dodatkowo stłumić krzyki ofiar (aby w okolicy nie było słychać ich krzyków), które nie były kneblowane, a jedynie skuwane łańcuchami. Jak sobie wyobraziliśmy, jaki musiał panować tam wrzask, to poczuliśmy dreszcze.

Doły z trupami zalewano specjalną substancją chemiczną, której zadaniem było zagłuszenie smrodu i zabicie ofiar, które mimo odniesionych ran nie poniosły śmierci. Nad jednym z masowych grobów po prawie czterdziestu latach ciągle czuć specyficzny zapach.

Ofiary zaraz po dowiezieniu były zabijane. Dopiero w nieco późniejszym okresie, zbudowano szopy, w których ludzie czekali na swoją kolej następnego dnia. Co było w ich głowach, gdy trafili w to miejsce, słysząc krzyki ofiar i dźwięki pieśni, trudno nam - sączącym piwo i piszących te słowa - pojąć.

Drzewo, o które zabijano dzieci.

Muzeum ludobójstwa Toul Sleng

Było to miejsce, które wstrząsnęło nami najbardziej... Automatycznie nasuwały się nam porównania do Oświęcimia.

Szukając miejsca na lokalizację więzienia, w którym - przed wywiezieniem na pola śmierci - można byłoby efektywnie przesłuchiwać więźniów, czerwoni Khmerzy docenili liczne pomieszczenia uczelni wyższej. W dawnych salach utworzono sale przesłuchań. Te nieco większe podzielono na cele, w których trzymano więźniów lub utworzono w nich salę zbiorowych tortur. Leżało w nich kilkunastu więźniów przykutych łańcuchami do łóżek, którzy byli bici kijami bambusowymi. Jak można przeczytać w relacjach tych, którzy uniknęli śmierci, dzięki wyswobodzeniu obozu przez wojska wietnamskie, oprawcy zmieniali się, gdy jeden opadł z sił. Dodatkowo lubowali się w otwieraniu kijem bambusowym starych ran.

Indywidualne przesłychania były przeprowadzane równie prymitywnie jak zabójstwa na polach śmierci. Odbywały się w pokojach, w którycn było łóżko,do którego więzień był najczęściej przykuwany. Następnie oprawcy obcinali ofierze palce lub wyrywali paznokcie (a następnie rany polewali alkoholem), wycinali sutki (i wkładali w ranę insekty), skakali po brzuchu a przede wszystkim niemiłosiernie bili kijami i motykami. Wyposażenie pokoju było stosunkowo proste: łóżko, szafa na narzędzia tortur, krzesła, pojemnik na ekskrementy. Do dzisiaj na posadzkach wyraźne są ślady krwi.

W niektórych pomieszczeniach były wanny do podtapiania skutych więźniów.

Czerwoni Khmerzy, podobnie jak na naziści w Polsce, dokładnie dokumentowali swoje ofiary i zbrodnie. Każda ofiara miała swoją kartotekę, a jej stan był dokumentowany fotografią po każdym dniu tortur...

Niektóre z poniższych zdjęć mogą być wrażliwych osób zbyt wstrząsające. Jeżeli do takich należysz, pomiń dalszą część tego postu, przeskakując na jego koniec.

Typowa sala tortur. Łóżko to siatka z metalu, przez którą swobodnie mogła przepływać krew i ekskrementy.

Zdjęcie ofiar wykonane przez oprawców.


Łańcuchy, którymi przykuwano ofiary do metalowych łóżek.



Typowe narzędzie tortur.

Krew na podłodze pamięta lata 70-te.

Duszenie przez podwieszenie i cucenie wodą. I tak wiele, wiele razy.

Żołnierz Czerwonych Khmerów.  Charakterystyczny strój: czarna koszula i spodnie oraz szal w czerwono-białą szachownicę.

Obozy pracy przymusowej.


Ewidencja ofiar. Zdjęcie, numer. Europa, czy Azja, chęć dokumentowania zbrodni była jednakowa.

Stan ofiar po kolejnych torturach. Często na zemdlonych ciałach umieszczano tabliczkę z datą.

Od spojrzenia tych oczu Piotr nie mógł się oderwać.

Życiorys ofiary, do którego następnie dołączano protokoły z przesłuchań.

Sala masowych tortur.

Pomieszczenia szkolne przerobione na więzienie.



***

Późniejszym popołudniem poszliśmy zobaczyć srebrną pagodę, ale niestety była zamknięta. Stąd też resztę dnia spędziliśmy na placu przed pagodą obserwując miejscowych.






Kamyk, który za chwilę ... coś zje :)










Ofiara z włosów. Tacka z płatkami lotosu wysypywana była do wód Mekongu.




... i próbując konika polnego (do odważnych Kamyków świat należy :)


Lokalny przysmak :)

Wybraniec Kamyka :)



Do Sajgonu wyjechaliśmy autobusem nocnym parę minut po północy. Prawie spóźniliśmy się na odjazd, gdyż nie przyjechał po nas zamówiony tuk tuk...