Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Kambodża. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Kambodża. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 23 grudnia 2012

Kambodża - Phnom Penh, czyli spotkanie z śladami Czerwonych Khmerów

Kierowca tuk tuka był tak uprzejmy, że kupił nam maski na nos i usta :)

Pola śmierci koło Phnom Penh

Do Phnom Penh przyjechaliśmy przede wszystkim zobaczyć świadectwa tragicznej historii Kambodży za rządów Czerwonych Khmerów pod kierownictwem Pol Pota. W latach 70-tych po objęciu rządów Czerwoni Khmerzy zaczęli realizować politykę powrotu ludzi na wieś, wysiedlając całe miasta i wybijając wszystkich, którzy nie byli chłopami. Jednym z takich "testów" na bycie chłopem, była umiejętność wdrapania się na palmę. Kto się wdrapał, ten miał szansę żyć. Kto nie potrafił, trafiał na jedno z licznych pól śmierci, o których napiszemy nieco później. Podobnie miała się sprawa z okularami - kto je nosił, był intelektualistą, bo wzrok stracił najpewniej przez czytanie książek (czyli Skarbuch poszedłby na pierwszy odstrzał, gdyby przebywał w Kambodży w tamtym czasie).

Dodatkowo propaganda Khmerów docierała do rodaków zamieszkałych w tamtym czasie poza granicami kraju. Ci często odpowiadali pozytywnie na wezwanie powrotu i wspólnej odbudowy Kambodży. Wracali najczęściej uczeni, ekonomiści, artyści...

Pomijając wielką ideologię, jednym z celów było napełnienie przymusowych obozów pracy robotnikami, którzy w nieludzkich warunkach pracowali od wschodu słońca do późnej nocy. Kto pracował mniej wydajnie, temu zmniejszano porcję ryżu z 70 gram dziennie na 35 gram... Jak się nie poprawił, rację ponownie zmniejszano. Czym to się kończyło, nietrudno się domyślić.

Pola śmierci, rozrzucone po całym kraju, cechowała brutalność i prymitywizm zabijania. Nie używano kul, gdyż te były zbyt drogie. Ofiary przyprowadzano skute łańcuchami nad przygotowane doły i zabijano je, bijąc kijami bambusowymi, motykami i innymi narzędziami, używanymi na co dzień w rolnictwie. Dzieci zabijano trzymając je za nóżki i uderzając głową kilka razy o drzewo. Jedno z takich drzew widzieliśmy. Tragiczny widok. Dzieci zabijano, aby nie wyrosły na mścicieli swoich rodziców...

Na jednym z drzew zawieszone były głośniki, z których wydobywały się dźwięki pieśni patriotycznych. Miały one spełnić dwa zadania: oprawców zachęcić do jeszcze wydajniejszej pracy, a dodatkowo stłumić krzyki ofiar (aby w okolicy nie było słychać ich krzyków), które nie były kneblowane, a jedynie skuwane łańcuchami. Jak sobie wyobraziliśmy, jaki musiał panować tam wrzask, to poczuliśmy dreszcze.

Doły z trupami zalewano specjalną substancją chemiczną, której zadaniem było zagłuszenie smrodu i zabicie ofiar, które mimo odniesionych ran nie poniosły śmierci. Nad jednym z masowych grobów po prawie czterdziestu latach ciągle czuć specyficzny zapach.

Ofiary zaraz po dowiezieniu były zabijane. Dopiero w nieco późniejszym okresie, zbudowano szopy, w których ludzie czekali na swoją kolej następnego dnia. Co było w ich głowach, gdy trafili w to miejsce, słysząc krzyki ofiar i dźwięki pieśni, trudno nam - sączącym piwo i piszących te słowa - pojąć.

Drzewo, o które zabijano dzieci.

Muzeum ludobójstwa Toul Sleng

Było to miejsce, które wstrząsnęło nami najbardziej... Automatycznie nasuwały się nam porównania do Oświęcimia.

Szukając miejsca na lokalizację więzienia, w którym - przed wywiezieniem na pola śmierci - można byłoby efektywnie przesłuchiwać więźniów, czerwoni Khmerzy docenili liczne pomieszczenia uczelni wyższej. W dawnych salach utworzono sale przesłuchań. Te nieco większe podzielono na cele, w których trzymano więźniów lub utworzono w nich salę zbiorowych tortur. Leżało w nich kilkunastu więźniów przykutych łańcuchami do łóżek, którzy byli bici kijami bambusowymi. Jak można przeczytać w relacjach tych, którzy uniknęli śmierci, dzięki wyswobodzeniu obozu przez wojska wietnamskie, oprawcy zmieniali się, gdy jeden opadł z sił. Dodatkowo lubowali się w otwieraniu kijem bambusowym starych ran.

Indywidualne przesłychania były przeprowadzane równie prymitywnie jak zabójstwa na polach śmierci. Odbywały się w pokojach, w którycn było łóżko,do którego więzień był najczęściej przykuwany. Następnie oprawcy obcinali ofierze palce lub wyrywali paznokcie (a następnie rany polewali alkoholem), wycinali sutki (i wkładali w ranę insekty), skakali po brzuchu a przede wszystkim niemiłosiernie bili kijami i motykami. Wyposażenie pokoju było stosunkowo proste: łóżko, szafa na narzędzia tortur, krzesła, pojemnik na ekskrementy. Do dzisiaj na posadzkach wyraźne są ślady krwi.

W niektórych pomieszczeniach były wanny do podtapiania skutych więźniów.

Czerwoni Khmerzy, podobnie jak na naziści w Polsce, dokładnie dokumentowali swoje ofiary i zbrodnie. Każda ofiara miała swoją kartotekę, a jej stan był dokumentowany fotografią po każdym dniu tortur...

Niektóre z poniższych zdjęć mogą być wrażliwych osób zbyt wstrząsające. Jeżeli do takich należysz, pomiń dalszą część tego postu, przeskakując na jego koniec.

Typowa sala tortur. Łóżko to siatka z metalu, przez którą swobodnie mogła przepływać krew i ekskrementy.

Zdjęcie ofiar wykonane przez oprawców.


Łańcuchy, którymi przykuwano ofiary do metalowych łóżek.



Typowe narzędzie tortur.

Krew na podłodze pamięta lata 70-te.

Duszenie przez podwieszenie i cucenie wodą. I tak wiele, wiele razy.

Żołnierz Czerwonych Khmerów.  Charakterystyczny strój: czarna koszula i spodnie oraz szal w czerwono-białą szachownicę.

Obozy pracy przymusowej.


Ewidencja ofiar. Zdjęcie, numer. Europa, czy Azja, chęć dokumentowania zbrodni była jednakowa.

Stan ofiar po kolejnych torturach. Często na zemdlonych ciałach umieszczano tabliczkę z datą.

Od spojrzenia tych oczu Piotr nie mógł się oderwać.

Życiorys ofiary, do którego następnie dołączano protokoły z przesłuchań.

Sala masowych tortur.

Pomieszczenia szkolne przerobione na więzienie.



***

Późniejszym popołudniem poszliśmy zobaczyć srebrną pagodę, ale niestety była zamknięta. Stąd też resztę dnia spędziliśmy na placu przed pagodą obserwując miejscowych.






Kamyk, który za chwilę ... coś zje :)










Ofiara z włosów. Tacka z płatkami lotosu wysypywana była do wód Mekongu.




... i próbując konika polnego (do odważnych Kamyków świat należy :)


Lokalny przysmak :)

Wybraniec Kamyka :)



Do Sajgonu wyjechaliśmy autobusem nocnym parę minut po północy. Prawie spóźniliśmy się na odjazd, gdyż nie przyjechał po nas zamówiony tuk tuk...

sobota, 22 grudnia 2012

Kambodża - Siem Reap i jezioro Tonle Sap

Będąc w Siem Reap warto udać się do położonego około 11 kilometrów jeziora Tonle Sap (miejscowość Chong Kneas), aby zobaczyć pływające wioski rybackie. Dojazd do niego jest bardzo prosty - wystarczy pojechać np.tak jak my rowerem na południe ulicą Ph Sivatha cały czas prosto, aż skończy się asfalt, aż skończy się ubita glina a zacznie woda :) Wprawdzie początkowo myśleliśmy o wzięciu tuk tuka, ale po namowie pary turystów zdecydowaliśmy się na rower. Dzięki temu pedałując w ten upalny dzień mijaliśmy miejscowe wioski, pola ryżowe, plantację kwiatów lotosu, który wierzący składają Buddzie w darze.





Ryby suszące się na poboczu drogi.

Z notatek Beaty Pawlikowskiej z jej podróży po Kambodży wiedzieliśmy, że nasiona lotosu są jadalne i mają smak migdałów. Jadalne może są, ale koło migdałów nie leżały, bardziej koło świeżego zielonego groszku - choć i tutaj nie byliśmy zgodni, jaki polski smak nam przypominają.

Uprawa kwiatów lotosu.

Kamyk z owocami lotosu. Trzy z nich wieziemy do Polski :)


Dowiedzieliśmy się także, do czego służą dziwne konstrukcje składające się z folii i jarzeniówki, których cała masa rozświetlała nocny krajobraz po przekroczeniu granicy z Kambodżą.



Otóż jest pułapka na owady, które lecą do światła, siadają na folii oblepionej olejem a następnie, nie mogąc odlecieć, wpadają do położonej poniżej miski z wodą i olejem. Niestety nie udało się nam jednak dowiedzieć, co dalej dzieje się z owadami :)






Dalej to nawet Kamyk nie da rady :)

Po dotarciu do miasteczka wynajęliśmy łódź z przewodnikiem (15$ / osobę) i ruszyliśmy w godzinną wyprawę, aby zobaczyć słynne pływające miasteczko. Pewnie moglibyśmy dowiedzieć się o życiu tych ludzi od naszego przewodnika, jednakże jego angielski akcent i wymowa pozostawiały tak wiele do życzenia, że konwersacja szybko się zamieniła w jego monolog, a nasze potakiwanie głową :( Nauka na przyszłość - zanim zapłacisz, pogadaj najpierw z przewodnikiem, z którym masz jechać.

Samo miasteczko zbudowane jest z domów unoszących się na wodzie dzięki "fundamentom" z pustych beczek lub łodzi. Do wielkości budynku dobierane są beczki o odpowiedniej wielkości i wyporności. Same domy raczej do wystawnych nie należą - wg naszego przewodnika mieszkają tutaj najbiedniejsi ludzie w całym regionie. Ciekawostką może być fakt, że również buddyjska świątynia i szkoła prowadzona przez chrześcijańskich misjonarzy unoszą się na beczkach.




"Za cholerę nic nie rozumiem" - myślał pewnie Skarbuch :)




Późniejszym popołudniem ruszyliśmy autobusem w kierunku Phnom Penh (11$ z pickupem spod hotelu - pickup okazał się dobrym pomysłem, bo dojazd do stacji zabrał nam ładnych kilkanaście minut). Wg sprzedawcy w tej cenie jest pełen luksus, klima, wygodne siedzenia, itp. Cóż... reklamacji nie było już później komu złożyć :) Droga do Phnom Penh minęła nam w dusznym autobusie, z zepsutą klimą, na luksusowych skórzanych siedzeniach, które tylko pogłębiały uczucie lepkości i duchoty... Na szczęście przeżycia kolejnego dnia w pełni nam ten trud rekompensowały :)

Dostawa lodu do restauracji :)