piątek, 10 lutego 2012

Bangkok, dzień drugi


Wat Sakhet

Buddyjska świątynia, do której droga wiedzie po schodach, prowadzących częściowo przez ogród. Ze szczytu świątyni można podziwiać panoramę Bangkoku.





Wróżba chińska. Potrząsasz pudełkiem z patykami tak długo, aż jeden wypadnie.
Odczytujesz z niego numer i z odpowiedniej kartki czytasz wróżbę dla siebie.


Wat Arun

Świątynia, która już na pierwszy rzut oka różni się od pozostałych. Świątynia to jednak wielka czedi, która umożliwia wejście na dwa poziomy po stromych schodach.Posiada bardzo bogato zdobioną fasadę: figury, płaskorzeźby i inkrustowane motywy kwiatowe (wykonane z ceramiki). Z przewodnika dowiadujemy się, że są to cechy charakterystyczne stylu khmerskiego.

Aby do niej dotrzeć należy iść na przystań od Wat Pho i za 3 THB przeprawić się łódką na drugi brzeg. Wejściówka to koszt 50 THB (5 zł), choć w naszym przekonaniu obejrzenie tej świątyni jest warte każdego wysiłku.












China Town

Kierując się od pałacu królewskiego w dół rzeki podjechaliśmy dwa przystanki autobusem i wysiedliśmy przy moście będącym bramą do chińskiego królestwa w Bangkoku. China Town, które jest tutaj podobno najbardziej znaną chińską dzielnicą w Tajlandii, zapamiętaliśmy zapach białych kwiatów jaśminu, wieńce modlitewne z żółtych kwiatów i kwiaty lotosu, układane przez kobiety na małych licznych straganach. Kwiaty te Tajowie zanoszą później jako dary do świątyń. Na straganach można również spotkać podarunki dla mnichów (takie zestawy z jedzeniem, proszkiem do prania, mydłem), które również - ale rzadziej niż kwiaty - można zobaczyć w świątyniach. Dzielnica sama w sobie nie grzeszy czystością, choć warto tutaj zajrzeć dla samego klimatu.













****

Opuszczamy Bangkok - miasto, które pierwszego dnia sprawiło wraz z postępującym zmęczeniem, że Piotr zwątpił nieco w sens dalszej podróży. Bangkok to po prostu olbrzymie miasto, chowające w plątaninie uliczek świątynne oazy, w których jednak trudno o spokój i kontemplację. Ogromne rzesze turystów sprawiają, że nawet tutaj czas zaczyna płynąć szybciej i bardziej miarowo, dopasowując się do tętna jednego z największych miast Azji.

Spod hotelu taksówka na północny dworzec autobusowy kosztowała nas 300 THB (dla porównania z lotniska - 30km - płaciliśmy 450 THB). Niestety w godzinach szczytu mało kto chce jechać w tamtym kierunku. Pomijamy fakt, że jeszcze nigdzie udało się nam wyegzekwować, aby taksówkarz jechał "na licznik" - każdy z nich chce ustalić najpierw cenę, a później jechać. Na samym dworcu miła pani z okienka sprzedaży biletów szybko wypisała nam na karteczce numer pojazdu. Choć w sumie chcieliśmy jechać do Lopburi autobusem, choć muszę przyznać, że klimatyzowany busik w cenie 10 zł za 3 godziny jazdy potraktowaliśmy jako mały przyjemny dar losu.

Po około 3,5 h dojechaliśmy do Lopburi. Miasteczko przywitało nas dobiegającymi z oddali dźwiękami i czerwonymi światłami ludowego święta. Zamiast jednak udać się na nie, musieliśmy zająć się szukaniem hotelu - optymizmem nie napawały nas ciemne ulice i nieoświetlone witryny knajpek i sklepów. Ostatecznie zatrzymaliśmy się w hotelu Nett (450 THB) - pokój wyposażony jest w klimatyzację, prysznic z ręcznikami, wygodne łóżka. Po kąpieli udaliśmy się na festiwal. Niestety w tym momencie pozostały po nim dogorewające budki z jedzeniem, dlatego też kontynuując poszukiwania trafiliśmy do knajpki, w której oprócz nas nie było żadnych obcokrajowców, ale ponieważ mieli prawdziwe piwo (6,2 % :) zabawiliśmy w niej nieco dłużej... (fotki off blog :-P

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz